„Dziewczynko, nie pozwól, by życie sprawiło, że twoje serce stwardnieje”.
Takiej lekcji udzieliła pewna stara kobieta dziecku, które szło ulicą, czując się samotne i niekochane.
Taką naukę mógłby otrzymać prawie każdy, może nawet każdy.
Wskutek życiowych doświadczeń mogą stwardnieć nam serca, coraz bardziej napełniając się niechęcią i strachem. Może jednak być inaczej – pod wpływem tych samych doznań staniemy się łagodniejsi, bardziej życzliwi i otwarci na to, co budzi w nas lęk. Zawsze mamy wybór.
Jeśli wyruszamy w podróż duchową niechybnie spotykamy się z lękiem. Lęk jest powszechnym doświadczeniem. Odczuwać lęk w obliczu nieznanego nie jest rzeczą niezwykłą. To nieodłączny aspekt życia czujących istot.
W jaki sposób radzić sobie z lękiem?
Niektórzy proponują, aby przestać przed nim uciekać, zbliżyć się do niego, po prostu z nim być, lepiej go poznać. Inni mówią, że się z nim godzą, akceptują go.
Ale prawda jest taka, że instynktownie próbujemy od niego uciec jak najdalej, bierzemy pigułki, staramy się czymś zająć, łagodzimy lęk zakupami czy używkami.
Ale jak mawiał Budda, sami skazujemy się na cierpienie, wierząc w trwałość rzeczy i uważając, iż możemy dzięki nim zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa.
Sens naszego życia odnajdujemy często dopiero w chwili, gdy tracimy grunt pod nogami. Możemy wykorzystać tę sytuację na dwa sposoby: by się przebudzić albo zapaść w głęboki sen. Właśnie wtedy, pozbawieni oparcia, możemy odnaleźć siłę, która pozwoli nam odkryć w sobie dobro i troszczyć się o tych, którzy naszej troski potrzebują.
Zgoda na takie poczucie niestabilności, na zranione serce i ściśnięty z bólu żołądek, na poczucie beznadziei i chęć zemsty – to droga prawdziwego przebudzenia. Trwanie w niepewności i umiejętność rozluźnienia się w samym środku chaosu, bez wpadania w panikę – to ścieżka duchowa.
Droga wojownika polega na troskliwej i pełnej współczucia obserwacji siebie, także w chwilach, gdy niezależnie od naszej woli twardnieje nam serce z powodu żalu, goryczy lub słusznego oburzenia. Niekiedy jednak zamykamy je także z powodu odczuwanej ulgi lub silnej inspiracji.
Zamiast załamywać się i odrzucać to, czego doświadczamy, możemy pozwolić uwolnić się energii tkwiącej w emocjach towarzyszącym naszym przeżyciom, by mogła przeniknąć w głąb, aż do serca. Łatwo o tym mówić, trudniej zastosować w praktyce, ale to szlachetny sposób życia. To ścieżka współczucia – podążając nią, pielęgnujemy w sobie odwagę i życzliwość.
Gdy dochodzimy do granic swoich możliwości i naprawdę chcemy uważnie przyjrzę się temu doświadczeniu – co oznacza postanowienie, żeby się nie poddawać ani nie wycofywać – wówczas nasza wewnętrzna hardość zaczyna się rozpuszczać. Łagodniejemy dzięki czystej sile emocji – energii gniewu, energii rozczarowania czy energii lęku. Jeśli nie zostanie ona ukierunkowana, może przeniknąć nasze serce i otworzyć nas. Wówczas odkryjemy stan wolny od ego. W tym momencie rozpadają się nawykowe schematy naszych zachowań. Osiągnięcie granic wytrzymałości jest jak odnalezienie drzwi do zdrowego umysłu, do bezwarunkowej ludzkiej dobrocie. W żadnym wypadku nie stanowi przeszkody czy kary.
Najszybciej rozwijającą i najbezpieczniejszą metodą pracy z umysłem jest formalna medytacja.
Siedząc na poduszce, uczymy się nie ulegać – i jednocześnie nie odrzucać. Oswajamy uczucie, które rodzi się, gdy pozwalamy energii po prostu działać. Dlatego dobrze jest medytować codziennie, wciąż od nowa zaznajamiać się z własną nadzieją i lękiem. W ten sposób zasiewamy nasiona uważności, dzięki którym z czasem staniemy się bardziej przytomni pośród zgiełku codzienności. To proces stopniowego przebudzania się. Nie medytujemy po to by stać się „dobrymi joginami”, lecz by pogłębić świadomość.
Aby pozostać w równowadze między uleganiem i odrzucaniem, musimy przyjmować bez wartościowania wszystkie pojawiające się myśli, pozwalając im po prostu przemijać i wciąż powracając do otwartości chwili obecnej. To właśnie robimy podczas medytacji. Myśli się pojawiają, a my, zamiast je tłumić lub obsesyjnie do nich lgnąć, akceptujemy ich obecność bez oceniania i pozwalamy im odejść. Potem powracamy do bycia tu i teraz.
Po jakimś czasie zaczynamy w ten sam sposób odnosić się do nadziei i lęku w życiu codziennym. Zaprzestajemy zmagań i rozluźniamy się. Przestajemy nieustannie mówić do siebie – powracamy do świeżości chwili obecnej.
Taki proces postępuje bardzo wolno, krok po kroku. Jak długo trwa? Powiedziałabym, że do końca życia. W zasadzie nieustannie się otwieramy, uczymy i wchodzimy w coraz głębszy kontakt z ludzkim cierpieniem i z ludzką mądrością. Dzięki temu możemy je dogłębnie poznać i stać się bardziej kochającymi i pełnymi współczucia ludźmi.
Zawsze jest coś, czego jeszcze możemy się nauczyć. Mogłoby się wydawać, że w miarę jak się otwieramy, potrzeba coraz większych nieszczęść, by przywieść nas do granic wytrzymałości. Ciekawe, że gdy stajemy się coraz bardziej otwarci, dramaty natychmiast nas budzą, ale drobiazgi przyłapują na drzemce. Jednak bez względu na wielkość, kolor i kształt naszej życiowej niewygody chodzi o to, by się do niej zbliżyć i ujrzeć ją wyraźnie, zamiast próbować się przed nią ochronić.
Medytując, nie staramy się osiągnąć jakiegoś ideału – wprost przeciwnie. Po prostu trwamy w naszym doświadczeniu, bez względu na to, jakie ono jest. Jeśli naszym doświadczeniem jest przeświadczenie, że otwierają się przed nami jakieś perspektywy, albo że jesteśmy ich zupełnie pozbawieni, to doświadczenie to takie właśnie jest. Jeśli raz uda nam się zbliżyć do tego, co nas przeraża, a innym razem zupełnie nie jesteśmy w stanie tego zrobić, to właśnie to jest naszym doświadczeniem. „Chwila obecna to najlepszy nauczyciel – jest zawsze tam, gdzie my” – to pełne znaczenia słowa. Wystarczy obserwować, co się dzieje – to najlepsza nauka. Być w tym, co się wydarza, i nie oddzielać się od tego. Przebudzenie można odnaleźć w przyjemności i w bólu, w zagubieniu i w mądrości. Jest ono osiągalne w każdej chwili naszego dziwnego, niezgłębionego, zwykłego codziennego życia.
na podstawie „Kiedy życie nas przerasta” Pema Cziedryn
Skomentuj